Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatnie chwile Księcia Wojewody (Panie Kochanku).djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z cebulą przyprawnego, jadł z chlebem. Pomyślał zrazu może, iż mnie Książę Wojewoda przysyła, przyjął więc pomrukując, ale dosyć ludzko. Wydało się jednak zaraz z pierwszych słów moich, iż przyszedłem w odwiedziny i nie bez celu. Gdym mu się wyspowiadał, że zamku nie znam dobrze, żem wielu kątów jeszcze nie oglądał, i żem ciekawy go widzieć, namarszczył się stary, siadł nazad do śledzia i już na mnie spojrzeć nie chciał.
Dopiero nierychło, widząc, że nie ustępuję, a ciągle tę materyę zaczepiam, popatrzał na mnie i rzekł ostro:
— A po co to ta ciekawość, żeby koniecznie wścibić nosa? po co? co jegomości z tego przyjdzie? Ja nikomu zamku pokazywać nie zwykłem. To co otwarte możecie sobie oglądać cały dzień, a co zamknięte, muszą ludzie wiedzieć dla czego zaparli.
— Ale ja panie Napiórkiewicz — rzekłem — nie pretenduję nawet, żebyście mi zamek pokazywali. Gdybyście kiedy chodząc po nim, pozwolili za sobą pójść, cośbym się nauczył. Przecież sługa jestem Radziwiłłowski, i tajemnic żadnych nie zdradzę.
— E! e! — krzyknął zniecierpliwiony — tu niema żadnych tajemnic! a za mną bury kot chodzi, nikogo więcej z sobą brać nie mam zwyczaju. Cóż zobaczysz? ściany, mury, dziury.
Na tem się skończyło; uważałem, że na deszcz się zbierało, więc z Napiórkiewiczem nie było co gadać.
Nazajutrz po nocy słotnej wyjaśniło się i humor Napiórce przyszedł też lepszy. Pod wielkim gankiem, przy wnijściu od dziedzińca, stały dwie ogromne ławy, gdzieśmy siadywali, to w warcaby grywając, to gawędę prowadząc. Jam się właśnie z Abramowiczem o coś spierał do kąta go przyparłszy, gdy Napiórko z kluczami i kotem nadciągnął powoli.