Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tym ustąpili się panu z drogi i poszli do izby; aż ru, ru, ru, znów ktoś się wlecze... poznaję konie jegomościne i jakiś jegomość.
— A pan Tadeusz... no! no! ciekawości! mów tedy, co się stało?
— Zaraz, proszę pana, porządnie powiem, jak się należy. Tylko co jegomościne konie przytrzymały się, a ten pan na bryczce sobie spokojnie siedzi Bogu ducha winien; przysuwa się Wichuła do niego, coś tam mu powiedział, ten jemu, Bóg ich wie, co od siebie chcieli, aż widzę ja, pan Salery jego niby chce za kołnierz chwycić, ten z bryczki i do szabli.
— O! patrzaj wasan, do szabli!
— Tak! i woła do nas, panowie bracia, prosimy na świadków. Ledwieśmy nadbiegli, aż tu panie stolniku dobrodzieju, jak się poczną chlastać i Wichuła...
— Byłem tego pewny, to rębacz bestja! — rzekł stolnik, waląc ręką o stół.
— Wichuła go po palcu! a ten jak nie plaśnie Salerego z pozwoleniem pańskiem przez łeb, tak się krwią oblał ze wszystkiem. Jeszcze go trochę wypłazował, gdy się Wichuła, gdyby zając przewrócił, ślepie wytrzeszczywszy, ten siadł sobie i pojechał.
Gdy Pancerzyński opowiadanie kończył, stolnik, który od dawna z krzesła nie wstawał, z wielkiego wzruszenia i radości aż się na nogi podniósł, oczy mu się zaiskrzyły, twarz zapałała, wąsa kręcił i śmiał się.