Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Hrabia wyzdrowieje, ręczyć za to mogę — rzekł cicho — zostawmy go w spokojności. — Szczęśliwy jestem, że w czas przybyć mogłem, aby go ratować.
Alfred i Michalina ścisnęli go za ręce.
— Nie wiem jakie przeczucie mówiło mi — szepnął Alfred — że ty tu być musisz; tłómaczyłem sobie napróżno, że to być nie może — serce mi mówiło — być musi.
— A teraz — rzekł Eustachy — zostawiam was przy nim, mnie czas do moich chorych! do tych którychem jeszcze żywych zastał; bo wielu, wielu umarło.
Nikt go wstrzymywać nie myślał, tak wszyscy zajęci byli rozpytywaniem o słabości hrabiego, wymknął się więc niepostrzeżony i zbiegł na wieś znowu. Dzień już był bliski; — wicher ustał, pożar zagasł i ranna gwiazda błyskała na bladem tle jesiennem niebios. — Dym ciemny ze szczątków pożaru unosił się w górę i daleko rozciągał po wilgotnej ziemi.
W chacie, jedni spali snem spoczynku, drudzy snem wiecznym. Stary Roman nie żył; wnucze jego przejąwszy słabość od dziada, dogorywało w strasznych męczarniach, Zoja i Janko mieli się lepiej. Fedko czuwał nad niemi. Na twardej ławie, podesławszy płaszcz położył się Ostap i usnął na chwilę, trzecią to już noc nie zmrużył oka.