Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Janko wytrzeszczył oczy, otworzył usta, ale odpowiedzieć nie mógł. Nanieciwszy ognia większego, zrzucił płaszcz i z westchnieniem począł Ostap zajmować się chorymi. Wszystko potrzeba było robić samemu, podnosić ich, opatrywać, okrywać i poić. Przygotowane lekarstwo, które miał przy sobie, spłynęło z kolei w usta Zoi, Romana i Janka. Zrobiwszy co mógł, siadł, podparł się i znużony, pozostał jak przykuty do miejsca; niekiedy jękiem, westchnieniem chorych, zbudzony tylko z odrętwienia.
To nie wszystko — rzekł w duchu. — Powstał i zabierał się do wyjścia. W tem wszedł Fedko z rydlem w ręku. — Bracia uściskali się w milczeniu.
— Babka? — spytał Ostap.
— Umarła.
— Żona twoja?
— Umarła.
— Dziecię twoje?
— Umarło.
— Co się dzieje we dworze?
— Wracając ze smętarza spotkałem ludzi dworskich jadących po doktora. Pan zachorował.
— W sam czas przybyłem — zawołał Ostap — nie ma chwili do stracenia.
I ruszył się ku drzwiom śpiesznie.
— Dokąd bracie?
— Do dworu.
— A ty tam po co?
— Ratować go.
— Kogo? — spytał gorżko Fedko — pana? pana, co nas ciemiężył? co nam dał wymrzeć w pół z głodu, w pół z choroby? Jego?
— Jego — rzekł Ostap. — Bóg każe dobrem za złe płacić — czyńmy jak każe. Nie do nas należy go sądzić.
Wielkiemi zdumionemi oczyma, spojrzał Fedko na brata, wzruszył ramionami i siadł na ławie.
Ostap wyszedł i szybkim krokiem pobiegł do pałacu. Dziedziniec był dziwnie pusty, nikogo w przedpokoju.