Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
VII.

Chłodny wiatr jesienny z deszczem kroplistym szaleje po obnażonych, żółtych i czarniejących polach; chwyta dymy z wiejskich polatujące kominów i rozbija w powietrzu. Ostatki liścia sypią się z drzew ponachylanych do ziemi; chmury szare, poszarpane, postrzępione, suną się od północy na południe. Na dworze ciemnieje. Pustką stoi droga przechodząca wieś hrabiego, żywej na niej nie ma duszy, kilka psów wyje na progach domostw, z których komina nie podnosi się dym, okna wybite i wrota obalone.
W końcu wsi, dwóch ludzi zajęci robotą, mimo spóźnionej pory.
Na rozmokłej od deszczu ziemi, leży z cienkiego dębczaka wyrobiony krzyż nizki, zaledwie z gruba wyciosany. Obok wykopana jama i odrzucona ziemia.
— Chmurzy się i ciemni — szepnął Fedko wzdychając — nie damy dzisiaj rady, odłóżmy do jutra.
— Oj! nie bracie, kiedy robić to dziś, kiedy to Panu Bogu miło, stawmyż co prędzej — niechaj nas poratuje!
Fedko spojrzał w niebo i westchnął.
— Czas bo dobrze, żeby nas Bóg poratował!
— A dobrodziej mówi, że we wszystkich wsiach, gdzie krzyże postawili, pomogło!
— No, znieśmy!
I pochwycili przygotowane drzewo, zapuszczając je powoli w jamę.
— Niech-że będzie Bogu na chwałę, a nam na ratunek! — To mówiąc poczęli obsypywać krzyż i ubijać ziemię.
— Wiele dusz dziś umarło? — spytał Janko.