Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Słowem strój pierwszego był smakowny i kosztowny choć wcale pozornie, nie błyszczący.
Drugi, przeciwnie zaniedbanem ubraniem, przypominał Bursza, dość gruba, białości śnieżnej koszula, buchasto, dobywała się z pod długiej czarnej, niedbale spiętej kamizelki; chustka à la Colin, ledwie z lekka obwijała szyję żylastej i muskularnej struktury. Ręce, z których jedna obnażona była, nie nosiły na sobie śladów tego pieszczonego starania, z jakiem ludzie wyższego świata, zwykli się z niemi obchodzić. Były to ręce potężne, kształtne ale wielkie, pracowitego człowieka; dłoń namulona, palce nie w jednem miejscu odarte.
Gdy pierwszy pochylał się na lasce sparty, drugi w tył do drzewa się przysunął; oczy ich zdawały się unikać. Głębokie, długie milczenie trwało, pół może godziny. Nareszcie pierwszy, owa postać arystokratyczna, z uśmiechem obrócił się ku towarzyszowi i rzekł:
— Eustachy! o czem myślisz? miałżebyś się gniewać?
Tamten się zerwał, bystro rzucił okiem, uśmiechnął także, ale gorżko — i odparł z westchnieniem:
— A! panie hrabio! godziż się tak żartować? Mogęż się ja gniewać?
— Znowu wpadasz w swoją zwykłą przesadę?
— Być może, panie hrabio!
Te, panie hrabio, wymawiane było z takim przyciskiem, że widocznie stanowiło przymówkę, szyderstwo może.
— Mój Eustachy, dajże mi pokój z tem hrabiostwem! — rzekł z flegmą drugi. — Wiem dobrze co to znaczy w twoich ustach.
— I cóżby innego, nad głęboki mój szacunek znaczyć mogło?
— Wiesz, kochany Eustachy, że mnie nie łatwo omamić, podaj mi rękę i zgoda.
To mówiąc wyciągnął swoją ku Eustachemu, ale