Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Było to tak niezręczne, ale czyż pochlebnéj niezręczności miłość własna nie wytłómaczy zawsze?
— Ja muszę jechać do Lwowa, rzekł nieśmiało Walenty.
— Najprzód, cóż zamus? są ludzie stworzeni do interesów, niech oni za nas je robią; powtóre, gdyby już była konieczność, toż pan powrócisz? kiedy? prędko?
— Ale, niewiem doprawdy.
— Wiesz co, zostań pan.
— Niewiem, wahając się, dodał Orbeka,
— Lullier mi ucieka, a! takbym rada pomówić z panem. Przypadłeś mi do serca, a! wstydzę się, że to mówię, ale... o! niebierz-że pan tego za złe. Jutro, wieczorem, będę w ogrodzie Mniszchowskim, przyjdź pan, wszak jutro odjechać nie możesz.
Tak się rozstali, ale Orbeka był już niewolnikiem.
Prosty, zimny rozsądek, pokazywał mu tę kobietę jaką ona była, malował ją, dom, otoczenie, towarzystwo, Lullier. Hornim ów, ten szambelanic, cały ton, mowa, natarczywość... ślepym potrzeba było być, aby się nie domyśléć przeszłości, któréj część zachodziła na teraźniejszość, a jednak... jednak, Orbeka słaby, wszystko sobie potrafił na dobre wytłómaczyć.