Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Hornim spoglądał na to obojętnie, Sławski ze wzgardą, któréj wcale nie myślał ukrywać, Lullier z jakiémś politowaniem szyderskiém. Biedna gospodyni płakała, a te łzy z oczek przed chwilą błyszczących zalotnością i weselem, rozbroiły Orbekę, który całego znaczenia wypadku, w prostocie ducha, nie pojął nawet.
Widząc zakłopotanie ogólne, Sławski wziął za kapelusz i skinął na przyjaciela, najwłaściwszą zdawało mu się rzeczą, wynieść się co prędzéj i uniknąć nowéj historyi przy obudzeniu.
Ale to wyjście śpieszne i z takiego powodu mięszało wszystkie szyki Miry. Mira miała już cały plan ułożony wcześnie, po obiedzie zamówione były konie na przejażdżkę do Wilanowa, na jutro także jakaś partyjka miała się dopiero niby sama nastręczyć w Wilanowie... i tak daléj.
W tem nagłe przybycie pijanego adonisa, kalało jéj dom, zrażało człowieka, dla którego w całym blasku i uroku wystąpić chciała, wstrząsało zamkiem na lodzie.
Ale cóż było począć? wstrzymać nie zdawało się bezpieczném, uciekać saméj z domu, niezbyt przyzwoitém.
— Moja ty droga, szepnęła jéj Lullier, zbliżając się do zapłakanéj — mam ci coś zaproponować: zostawmy tu tego gbura, chodź, jedź ze mną, ja się