Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się pod ciężarem tego szału i upojenia tak niezgrabnym, jak tylko wielkie uczucie lub namiętność czynić nas umie.
Jedna okoliczność dla wszystkich będąca tajemnicą, nawet dla Miry, przyczyniała się jeszcze do wrażenia, jakie ona na nim czyniła.
W życiu przeszłem biednego człowieka leżały na pobojowisku krwawe pamiątki wielkiéj, szalonéj, okrutnie zawiedzionéj miłości, która zwichnęła całą dolę Orbeki. Ta kobieta, któréj on obraz nosił na sercu do dziś dnia, była jakby rodzoną siostrą Miry. Nadzwyczajne podobieństwo nie tylko twarzy, ale fizyognomii, uśmiechu, ruchu, głosu, przypominało męczennikowi dni zachwytu, dni nadziei, dni szczęścia... bardzo krótkiego.
Nikt w sąsiedztwie niewiedział nawet o tém, że p. Walenty był żonatym, był zdradzonym, i gdy mu rozwód wydarł żonę, postanowił mimo jéj niewiary, dotrzymać swéj przysięgi do śmierci.
W téj chwili to zjawiające mu się widmo ukochanéj, odświeżone, odmłodzone, jakby oczyszczone z przeszłości, aż do szału go egzaltowało. Musiał całéj siły i potęgi charakteru użyć, aby nie rzucić się pod nogi tego upiora; ale siedział roztargniony, jak na żarzących węglach, płonąc i bledniejąc na przemiany, modląc się, by obiad kończąc się co prędzéj, uwolnił go od téj próby, któréj lękał się co chwila więcéj.
Jak na przekorę, gdy kielichy poszły koleją, zdrowie gospodarstwa, podkomorzego, podkomorzyny, pięknéj Miry, córek, kuzynek, gości każdego z osobna, kochajmy się, oby się nam dobrze działo, i t. d. i t. d. nie było końca wiwatom i siedzeniu. Niektórzy się powymykali, ale głównym osobom nie godziło się wstać od stołu. Wszyscy trochę pod-