Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zdumionym, że przypuścić nie umiał, ktoby to być mógł.
Dopiero gdy się zbliżyła, z uśmiechem na ustach, w rysach twarzy nieco zbladłéj, trochę postarzałéj, zawsze jeszcze pełnéj wdzięku, poznał osłupiały — Mirę, pięknie wcale jeszcze zakonserwowaną.
Po ostatniéj rozmowie, po ostatniém wejrzeniu rzuconém mu ze schodów Kapucyńskiego kościoła — bytność téj pani, tutaj, była niewytłómaczoną. Pan Walenty stał, nie wiedząc co począć, jak przywitać, gdy ona podbiegła żywo ku niemu, i zawołała:
— Walusiu, to ja! to ja.. o! jakżem szczęśliwa! to ja! twoja Mira!
Tych wyrazów domawiając syrena, pewna swojego uroku i władzy, rzuciła się niemal w objęcia Orbeki, pomięszanego zjawieniem się tego widma przeszłości. Usta jego bełkotały wyrazy niezrozumiałe, serce po tylu przetrwanych boleściach, — nie wahamy się dodać, głupie serce — uderzyło jak za dawnych lat, wszystko zostało zapomniane w jednéj chwili, łzy potoczyły się z powiek.
Zimném, bystrém wejrzeniem, Mira mierzyła tymczasem tego człowieka, któremu tyle bolesnych zadała ciosów, chciała zbadać go, a ujrzawszy rozczulonym, przekonawszy się, że siłę dawną miała nad nim jeszcze... padła już uspokojona na ławkę, przykładając rękę do serca, które nie biło, jak gdyby uśmierzyć chciała wzruszenie, którego nie doznawała.
Siadła, cała w czerni i żałobie, z czém jéj nadzwyczaj było do twarzy, (wiedziała o tém doskonale) uśmiechając się smętnie, wdzięczna, niby roztkliwiona, i poczęła mówić głosem, którego chwilami udawała, że jéj brakło.
— A! to próżno, gdy się raz kogoś w życiu ko-