Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Twoja to wina, rzekł, powtarzam ci to sto razy, a ty mnie słuchać nie chcesz, roztargnione, na pozór wesołe, rzucone na łup ludziom życie, szczęścia nie daje. Każda z was gdy się znudzi próżnowaniem, sądzi, że to co świat zowie rozrywką, potrafi ją nasycić, ale ta wasza zabawa jest jak trawiący napój, który większe jeszcze obudza pragnienie... Ja siedzę zamknięty z książką, z myślą, i niczego nie pragnę.
— A! bo ty jesteś mężczyzna.
— Z tego względu, każda z was mężczyzną być może, mówił Walenty — lecz potrzeba pomyśléć i uwierzyć, że w głębi tego co się wam zdaje rozrywką, czczość tylko i próżnia, a temu właśnie dać wiary nie chcecie. Ja inaczéj pojmowałem życie, gdzieś na ustroni, w ciszy, gdzieby nas złośliwe nie dojrzało oko, język zatruty nie kąsał, życie we dwojgu ze sztuką, z książką, z naturą...
Ale ty, tybyś w tém życiu już nie wytrwała długo, masz nałogi.
— Tak przyznaję, mam złe nałogi, a wiesz jak, człowiek łatwo ich nabywa. Sama czuję, że mnie to nie bawi, nie syci. Cóż? jednak do tego pokarmu niezdrowego przywykły usta moje.
Orbeka westchnął.
— Wyjedźmy ztąd przynajmniéj, rzekł, przestaną mówić. Zadasz kłam potwarzom.
Mira która dość była wielką zwolenniczką podróży, zawahała się, ale coś ją widać w Warszawie powstrzymywało.
— A! nie teraz przynajmniéj jeszcze... nie teraz... późniéj... pojedziemy chętnie...
— Jak chcesz! rzekł posłuszny Walenty, widzisz, żem nie wymagający, a jednak, pozwól mi raz choć pochwalić się sobą — trudno przykrzejszego położe-