Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noc majowa.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pani domu obwinionego starego sługi żal się zrobiło; nazajutrz rano sama się wybrała do niego rozmówić się, rozpytać, pocieszyć. Z poczciwą tą myślą nie czekając śniadania, pośpieszyła do chaty ogrodowéj.
Na progu odziany lichą sukmaną, z kijem w ręku, torbą przez plecy, w ubiorze przypominającym żebraka, stary Jakób właśnie stał, zabierając się do wyjścia.
Zobaczywszy panią, zdjął czapkę z głowy i odsłonił twarz, nagle pożółkłą, zwiędłą, pomarszczoną, na któréj straszna boleść się malowała.
— Mój Jakóbie — przemówiła, zbliżając się do niego, Bogusławowa. — Cóż to jest? wybieracie się? dokąd?
Stary potwierdził to skinieniem głowy.
— A cóż! — rzekł — czas pod kościół! za grzechy pokutować, Pana Boga chwalić, za dusze zmarłe się modlić!
Za dusze zmarłe!! — jęknął, zanosząc się od tłumionego płaczu.
I przystąpił pokornie do swéj pani, w rękę ją pocałował, przeżegnał się, a gdy wzruszona kobieta chciała go wstrzymać, ruszył przyśpieszonym krokiem, jakby uciekał w głąb ogrodu.
Na ścieżynce zabiegła mu drogę Klarcia...