Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/660

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Stasiu! Stasiu! odezwała się głos podnosząc. Proszę cię tu — kłębuszka znaleźć nie mogę...
Alf z rezygnacyą parę kroków odstąpił i usiadł wyprostowany.
Nadbiegła kapitanówna, rozmowa stała się ogólną i weselszą — lecz zręczny chłopak umiał korzystać z najmniejszego zwrotu, przypominając się hrabinie. Czy jéj to pochlebiało, nie wiem — ale nie zdawała się zbyt zagniewaną... Nareszcie i kapitan z pola nadjechał...
Chociaż pierwsze te odwiedziny niewielką przyniosły korzyść Alfowi, miał powody jednak nie uskarżać się wcale... Hrabina w niebytności Zdzisia była daleko śmielsza z nim i swobodniejsza, karciła go i łajała, lecz uśmiechała się razem; była obojętna, ale łagodna i dobra dla niego...
Alf uczynił to ważne dla przyszłości postrzeżenie, że dowcipem i wesołością nie zjednywał sobie hrabiny, że smutek, zamyślenie, tragiczna fizyonomia lepiéj daleko służyły... Patrzała nań częściéj nieco... Postanowił być jak najsmutniejszym, bo w duszy był takim w istocie, nieśmiałym, biednym i nie natarczywym... Odwiedziny te, o których długo rozmyślał, rozmarzyły go, wzburzyły, roznamiętniły...
Przez dwa czy trzy dni wytrwał wszakże z Wilemskim w miasteczku... siedział, nudził się i niecierpliwił. Kapitan, który miał sobie za obowiązek go odwiedzić — zastał chorym, bladym, milczącym