Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Błogie to zaprawdę były czasy owe — bo cudzoziemców jako mszyce szanowano, potrzebując ich wysysać — a policya bardzo czujna, kładła rękawiczki gdy była zmuszoną z jednym z nich obejść się trochę ostrzej. Ta atmosfera łagodna i rozweselająca, ozonem jakimś przesycona, oddziaływała tu na wszystkich, nawet na tych, którzy się ze swego losu i pobytu na tej ziemi jak najmniej cieszyć mieli prawo. Ludzie co w kieszeni nie czuli nad talara, chodzili podśpiewując z głową do góry. Mieszkańcy dla wszystkich byli uprzedzająco grzeczni, rachowali bowiem że stu ubogich także coś przynoszą — a kto inny ich nie drezdeńczycy zasilać muszą.
Pięknemi wieczorami jesiennemi roiło się na terrasie. Przy małych stoliczkach u Torniamentego, we mroku siedziały pary, trójki i czwórki cichych, śmieszkami przerywarych rozmowach, w Belwederze około muzyki, przy rzęsistem oświeceniu, robiły się znajomości wejrzeniami, zawiązywały rozmowy, umawiały schadzki. Nawet członkowie młodsi ciała dyplomatycznego, incognito nie pogardzali zabawą na terrasie — i nie opuszczali żadnego koncertu.
Cóż dziwnego, że się tu znalazł jednego wieczora i p. Floryan, który tak ludzi i towarzystwa potrzebował. Wypadkiem jakimś był właśnie pozbawiony Jordana, który powlókł się gdzieś z Filipem, a jego partnerowie wistowi dnia tego za-