Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Cymerowski dwuznacną jakąś z zrobił minę, nie powiedział już nic, ścisnął rękę gospodarza i wymknął się cichaczem ku drzwiom.
Po chwili Filip i gospodarz, którego tymczasowo u stolika zastępował Jordan — rozmawiali z sobą pocichu. Od czasu jak się raz ostatni widzieli, tyle się zmieniło rzeczy. Floryan mając zaufanie w Filipie, pobieżnie, naprędce zasięgnął od niego wiadomości o ziomkach, których tu poznał.
— Nabab? — zapytał — zdaje się dobry człowiek.
— Dobry, zapewne — rzekł Filip — ale czy człowiek, nie wiem. Przynajmniej nie pierwszego wyborowego rodzaju.
— Hrabia? — szepnął gospodarz.
Żyrmuński ruszył ramionami.
— Najprzyjemniejszy z biesiadników, ale z arytmetyką pokłócony oddawna.
— Myśliński? — badał Floryan.
— Prawie go nie znam — rzekł Żyrmuński — ale jeżeli nie był lokajem, to ma kwalifikacyę wszelką potemu.
— Złośliwy bo jesteś! — zawołał śmiejąc się gospodarz.
— Cóż chcesz, bieda otwiera oczy i czyni nieubłaganym dla drugich, gdy los jest nielitościwy dla nas. Mścimy się na bliźnich za dolę własną.