Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/512

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Oni tu wszyscy niepotrzebnie się tak o mnie troszczą bo ja w sobie czuję siły i wyzdrowieję. Ale lato było takie gorące.
Jordan, choć mu się na łzy zbierało, niby się stara, uśmiechać, całował wychudłe rączęta białe — mówić nie mógł. Moni też tchu zabrakło.
Wyprowadzono Jordana pod pozorem nakarmienia go, ale wszedłszy do Małdrzyka, padł na krzesło ukryć nie mogąc wrażenia, jakie na nim widok ten uczynił.
— Znajdujesz ją tak źle? — zapytał pocichu ojciec.
— Nie wiem — rzekł Klesz — doktorem nie jestem, zdaje mi się tylko, że potrzebowałaby łagodniejszego klimatu.
— Tak, doktór Dietl radził Meran na jesień. Tymczasem zaś onaby jechać nie mogła, osłabioną jest.
Zamilkli oba. Nadszedł Micio, który za wczesnemi biegał winogronami, niosąc co gdzieś zdobył. Klesz zdziwił się i na jego twarzy znajdując wyraz boleści, który jej cechę chorobliwą nadawał.
Najjaśniej widział stan chorej nowoprzybyły i nie mógł się łudzić wcale. Ojciec i Micio zwolna się z nim oswoili, jej udawana czy rzeczywista wesołość także ich chwilami oszukiwała. Jordan porównywając obraz tej Moni jaką pamiętał, z tą którą znalazł wyciągniętą na fotelu,