Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/510

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z nim nastrajała się zawsze na ton wesoły. Stan jej zdrowia coraz groźniejszy, obok tej wesołości niemal dziecinnej, czynił zbliżenie się do niej, podwójnie bolesnem.
Monia nietylko dla Micia była uśmiechniętą i żartobliwą, lecz starała się tak samo rozruszać i ożywić ojca, nie dać się smucić Lasockiej. Mówiła że się czuła dobrze, że stan jakiś błogi nastąpił po chorobie, który jej był bardzo miłym.
Często parę razy na dzień rzucała się krew, a ledwie ustał kaszel i spoczęła trochę — bo niekiedy znużona usypiała w krześle — śmiała się, drażniła Lasockę i bawiła się najmniejszemi rzeczami. Doktór Dietl przychodził, naturalnie otuchy dodając, potakując mniemanej rekonwalescentce, lecz zaledwie za progiem, rozumne czoło mu się marszczyło, przybierał minę smutną.
Micio nie śmiał go pytać. Widział stan groźnym, ale chciał się łudzić.
On także wychudł, wybladł i spoważniał do niepoznania. Całe otoczenie Moni losem jej tak było zajęte, że o sobie zapominało.
Tak upłynęło część lata. gdy dnia jednego, wcale niepozornego, ogorzałego, ubranego ubogo gościa dorożka przywiozła do hotelu Pollera. W progu zapytał gospodarza o Małdrzyków. Są — rzekł głową potrząsając gospodarz — są.
— Panienka jak się ma?