Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/507

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Micio pomyślał, że łatwiej jeszcze podzieli się każdy kieliszkiem węgrzyna.
Pogawędzili chwilę, bo Okszmińskiemu gdy raz był w tem usposobieniu trudno zawsze bywało skończyć i jeszcze chciał, mimo ciężkich czasów, stawić butelkę, gdy Małdrzyk nadbiegł blady, bez kapelusza.
— Mój Miciu — szepnął mu głosem niespokojnym — proszę cię, biegnij po doktora. Monia jest seryo chora. Krew się jej ustami rzuciła.
Wszyscy biesiadnicy domyślili się jakiegoś wypadku i powstali.
— Co się stało? co? — zapytał Okszmiński.
— Kto tu najlepszym doktorem? — wtrącił Micio, chwytając już za kapelusz.
— Ale któż ma być? Dietel, jeden Dietel na świecie!
— Biegnij do niego! — zawołał Małdrzyk łamiąc ręce i sam idąc za Miciem, który nie żegnając się salę opuścił.
Przerwane w sposób tak smutny biesiadowanie, musiało się skończyć. Baron i podkomorzy poczęli ściskać i całować Okszmińskiego, który się do łez rozczulił przy pożegnaniu — został sam, dobył sakwy i pugilaresu, siadł i wziął się do najsmutniejszego rozrachunku za ową chwilę zapomnienia trosk ziemskich. Twarz mu sposępniała — niczem bo było pić — ale płacić za tego węgrzyna!