Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/495

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przypisywano — wyglądała ciekawemi oczyma, zachwycona, wołając: O jakież to piękne! a jakież to nasze!
Widziała to już po raz drugi, a doznane wrażenie było teraz silniejsze jeszcze. Małdrzykowi też serce biło, bo ta prastara twarz, zdawało mu się, prastarego ducha musiała być wyrazem. Ludzie powinni byli tu podobni być do kamieni, takich jakichś serdecznych i świętych.
Język nakoniec, który słyszeli w ulicach brzmiał swojsko, a kilku szaraczkowo i obcisło ustrojonych żołnierzy, z kiepska po węgiersku — nie raziło wcale wśród innych postaci.
— Tu! — zawołał Małdrzyk dojeżdżając do Pollera — o tu, jesteśmy istotnie na swojej ziemi. Mój Boże! co za różnica od Poznania!
Micio nie mówił nic.
Skromna gospoda Pollera miała także wybitną cechę swojskości, a ludzie stojący w bramie, przypomnieli Floryanowi służbę jego w Lasocinie.
Na pierwszem piętrze od ulicy, znalazło się mieszkanie bardzo dogodne. Dla oszczędności miała Monia stać z Lasocką, a Micio razem z Małdrzykiem. Ostrożnie już poczynano sobie, aby na dłuższy czas módz pozostać bez troski.
Przybywali tu bowiem, nie mając żywej duszy znajomej. Micio w Poznaniu mający winne stosunki, mógł się choć rozpytać i objaśnić, tu — zaledwie z przejazdu i krótkiego pobytu znając Kra-