Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/460

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Czasami po dwa dni go nie było, gdyż za interesami jeździł do Kościana, do Środy, do Gniezna i wszędzie lub kogoś nie zastał, albo przybywał zapóźno, lub czekać mu kazano.
I on też posmutniał znacznie. Z wielkich nadziel powoli przyszedł do zwątpienia i szukał wyjścia, którego znaleść nie mógł.
Chociaż dosyć w siebie wierzył, przychodziło mu już na myśl, wezwać w pomoc Klesza — lecz jednym więcej emigrantem przybywającym — było to nowy popłoch obudzić.
Wiedzili wszyscy o Małdrzyku z córką — dowiedział się w końcu i p. Ksawery, który się przybycia tych powinowatych niezmiernie przestraszył. Uciekł na wieś, ale i tu spokoju nie miał, groźba jakiejś przyczepki wisiała nad nim jak miecz Damoklesa.
— Nie może być aby się do mnie nie zgłosili, przyjechali tu z tem, to więcej jak pewna. Kombinują tylko i obrachowują jak mnie nacisnąć, aby ze mnie co wycisnęli. Tylko co ich nie widać.
Małdrzyk zaś o zgłoszeniu się do znanego z nieuczynności i skąpstwa p. Ksawerego, ani myślał, Micio także.
Im się to więcej przedłużało, tem nieszczęśliwy skąpiec niespokojniejszym był.
— Ale czegóż oni tu siedzą? co oni tu wysiedzą — mówił sobie. — W tem coś jest: obławę robią na mnie, aby zapolować na pewno.