Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/436

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wiać p. Floryana, a Micio puścić się na zwiady, na badanie gruntu, na przygotowanie jakiegoś działania, którego on sam dobrze określić nie umiał.
Znajomych miał tu dosyć, chciał się ich radzić, zwierzyć im, pomówić obudzić współczucie dla wygnańca. Naturalnie rachował na Kurnatowskiego, u którego się zawsze najlepsze i jemu najpotrzebniejsze towarzystwo zbierało. Dalej, zdało mu się iż wszystko miało pójść samo z siebie, jak po maśle.
Pierwsza część tego programu, wędrówka do katedry, powiodła się zupełnie, chociaż ciepły deszczyk majowy, zmusił rozpiąć parasole. Ustał on potem i spojrzano na Mickiewicza.
Micio odprowadził kobiety do Bazaru, a sam, zapowiadając im że musi biegać za interesami, nie obiecał się powrotem aż wieczorem.
— Czegóż się pan masz tak spóźniać i papę samego zostawiać? — zapytała go trochę się marszcząc Monia.
— Pani moja — odparł żywo Lada — ja muszę szukać kogoś, rozpytywać się, słowem, właśnie dla p. Floryana pracować, aby się tu długo w mieście nie nudził. Wrócę jak tylko będę mógł.
— Dobrze, więc ja ojca zabawię i pana zastapię — dodała Monia — ale bez was długo się nie obejdziemy.
Słówko to było nader pochlebnem dla Lady,