Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/421

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

paczam ażeby kiedyś się tam nie powróciło, to przynajmniej... hm?
Tu stanął i jakby sobie nagłe coś przypomniał rzekł:
— Mówiłeś mi kiedyś, że masz dalekich krewnych w Poznańskiem.
— Tak, bardzo dalekich powinowatych matki — odezwał się Małdrzyk poruszając ramionami — ale nie miałem z niemi nigdy stosunków. Nie znam ich, nie sądzę ażebym się do nich mógł odezwać nawet.
— No, a gdybyś spróbował?
— Zdaje się że to byłoby napróżnem, a mnie i im przykrem — rzekł Floryan.
— Pozwolisz mi napisać? toby ciebie nie kompromiotwało?
— Na nic się nie zda — odparł Floryan.
— Przypuszczając nawet że ta daleka rodzina odmówi ci kąta i przytułku — mówił Klesz dalej — jużciż zawsze tam bylibyśmy na naszej ziemi, wśród swoich. Jest niepodobieństwem aby się tam ku nam choć jedna poczciwa dłoń nie wyciągnęła.
— Nie wiem — rzekł zimno Floryan — nie mam wyobrażenia o tem. To prawda że u nas, u mnie w Lasocinie krewny nie krewny, człowiek w takiem położeniu jak ja, byłby otwartemi przyjęty rękami — ale... tam — w Księztwie? nie wiem.