Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niedostatek, on co był do zbytków nawykły i wykołysany w dostatkach.
Małdrzyk już mniej chciał słuchać pochwał, a rad był się dowiedzieć coprędzej o tem, co jego samego obchodzić mogło.
— Ubieraj się pan, jedziemy do kasztelana. Kawał drogi do niego, no — ale zastaniemy pewno, bo z domu nie wychodzi. Nogi mu już nie służą.
Zdaje się że ten interes do pana, uległ już zwłoce — bo się go w Paryżu dopytać nie mógł. Otóż jak to źle z całą emigracyą nie mieć stosunków i tak się odosobnić.
Małdrzyk w ćwierć godziny był gotów, jechali na Rue Lafitte, przy której oddawna, w entresolu niskim, w ciemnych i zaduszonych izdebkach, mieszkał starzec omsiemdziesiątletni, znosząc bez szemrania, z uśmiechem dobrodusznym niedostatek, na który go wystawiło wygnanie.
Odźwierny wskazał im ręką schody i dodał że drzwi były na prawo.
Zadzwonili do nich. Krok powolny dał się słyszeć, i staruszek w spencerze, zgarbiony w butach flanelowych na nogach, z tabakierką w ręku przyszedł im otworzyć.
Prosili go aby ich oznajmił panu kasztelanowi.
Przedpokoik był ciasny, brudnawy, zastawiony różnemi nieposprzątanemi przyrządami, szczot-