Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ale później — zobaczycie panie, pójdzie jak z płatka.
Profesorowa westchnęła i spojrzała nań.
— Daj Boże — szepnęła cicho.
— Żebyście panie wiedziały, jakem ja tu głodem marł w pierwszych latach. Sacré matin! Człowiek tak jadł wówczas, że każdy obiad przechorował. Jednakże się z tego wydobyło na twardszy grunt.
— I ja nie wątpię — odezwała się panna Feliksa — że zczasem będzie lepiej, ale mi tylko o Marynię chodzi, która zdrowia nie ma. Co do mnie — dodała wesoło — chlebem i wodą żyć mogę, byle tylko woda lepsza była.
I znowu zakłopotana profesorowa rozpoczęła o swych kwiatkach. Floryan zbliżył się i począł rozmawiać z panną Feliksą. Jej chłód i śmiałość, wejrzenie rozumne a wcale niezalotne, proza niedostatku jaką od niej czuć było — przykre na nim zrobiły wrażenie.
Więcej niewieściego wdzięku, smutku, czucia, znajdował w profesorowej. Wogóle Jordan zrozumiał zaraz, że dom ten nie mógł przypaść do smaku jego przyjacielowi i wesołej francuzicy wygnać z jego pamięci.
Trudno tu było szukać pociechy, gdzie biedne, spracowane kobiety same jej potrzebowały, gdzie czuć było straszną trwogę codzienną o chleb powszedni. Jordan właściwie znalazł się u nich w swoim żywiole, bo był człowiekiem chętnej o-