Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

łego hoteliku obok, krewnej jej męża dalekiej — pani Perron, pociągnęła i ją z sobą.
Pani Perron zwała się wdową i niewątpliwie nią być musiała, chociaż męża jej nieboszczyka nikt nie znał. Wiek swój podawała od lat kilku, jako zbliżający się do trzydziestki, lecz wyglądała zaledwie na dwadzieścia kilka. Urodzona, wychowana w Paryżu, i nigdy pono dalej nad Asnières i Montmorency nie wyjrzawszy, madame Perron, była typem paryżanki, tej klasy nieoznaczonej, średniej — która niekiedy wspina się bardzo wysoko, lub opada bardzo nisko. Spojrzawszy na nią można ją było odrazu odgadnąć. Mała, zręczna, żywa niezmiernie, z twarzyczką prawie dziecięcą, pulchną, wdzięczną a oczyma zabójczemi oświeconą, dowcipna, trochę muzykalna, bardzo oczytana, śmiała jak huzar, pomimo sentymentalności swej, o której mówić lubiła, mimo zalotności, była równie w życiu praktyczną i obrachowaną jak pani Durand.
Pojąć tego nikt z jej znajomych nie mógł, dla czego bezdzietna, dosyć majętna, bo spłacała z domu długi i robiła pieniądze — otoczona adoratorami, zawsze w hotelu mając mnóstwo komisantów podróżujących, którzy do niej wzdychali — za mąż jednak powtórnie nie wyszła.
Gdy Durand jej o tem mówiła, ruszała ramionami i odpowiadała:
— Dla czego nie idę za mąż? bo — nie chcę!