Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zajazd ten żydowski, choć do najporządniejszych należał, nie odznaczał się ani wytwornością, ani czystością nawet. Przez wjazdową sień szeroką, oświeconą tylko bramą, która do niej wpuszczała — wchodziło się do izb gościnnych.
Jednej z nich, położonej od ulicy, której okna były okiennicami zasłonięte — otworzył drzwi pan Zygmunt i wszedł do niej, starając się nie stuknąć i jak najmniej zrobić hałasu. W mroku nic z początku widać nie było, oprócz porozrzucanego podróżnego pakunku. Dwa łóżka z dosyć bezładną pościelą stały przy ścianach. Przy jednem z nich tłomok, z którego podobywano rzeczy, leżał otworem. P. Zygmunt się obejrzał uważnie, szukając kogoś oczyma, i w tejże chwili z westchnieniem, dźwignęła się żywo z łóżka pod ścianą kobieta.
Przybyły sen jej przerwał.
Przebudzona, która ziewając i poprawiając włosy na łóżku usiadła — była w tym wieku krytycznym, który już młodością nie jest, a starością się jeszcze nie nazywa.
Jestto ta pora życia dla wielu niewiast, która na humor ich i usposobienie wywiera wpływ najniekorzystniej odbijający się w ich obejściu z ludźmi.
Prędzej chuda niż zażywna, kobieta, z twarzą bladą, zapewne nigdy piękną nie była, ale żywe jeszcze bardzo oczy czarne mówiły, że mu-