Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

popełnił ten biedak. Mów prawdę. Potrzebne mi to abym wiedział jak z nim mówić.
Westchnął Filip.
— Rzekłeś — odezwał się — znasz go dobrze, na głupstwach nie zbywało. Zamiast siedzieć spokojnie i szukać zajęcia, naprzód się dał wziąść Nababowi, u którego dworował. Tam podobno poznał się z niemką, którą tu całe miasto wytyka palcami. Była ona gospodynią u Nababa, a później dostała się panu... dyplomacie. Z obu umiała podobno wyciągnąć tyle, że żyje na wcale pokaźnej stopie. Powzięła wielką przyjaźń dla Floryana, który się jej dał uwikłać i chodzi z nią pod rękę, a większą część dnia z nią spędza. Nikt się z nim w ulicy nie wita. Ja go nie widuję — to człowiek nie do uratowania.
Mówił, a Jordan słuchał nie okazując po sobie więcej smutku nad ten, który przyniósł z sobą.
Począł dopytywać z zimną krwią instygatora o szczegóły. Filip się rozgorączkowywał — on siedział napozór zimny. Trwało to dosyć długo, gdyż Klesz zdawał się tu chcieć naprzód obmyśleć sposób postępowania z Floryanem.
— Z nim potrzeba jak z dzieckiem — dokończył Klesz wybadawszy fotografa. — Więcej grzeszy słabością niż złą wolą. Biedny jest raczej niż występny — ale skutek jeden, bez niańki nie potrafi chodzie i — gdy mnie niestanie, gdzieś łeb rozbije.