Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

si to mieszkanie zatrzymać. Lischen posiedziawszy — odeszła chmurna, wymagając słowa, że Floryan tegoż dnia ją odwiedzi. Nie miał siły się oswobodzić i być szczerym.
Siedział jeszcze po wyjściu jej posępny nad arkuszem papieru, który wedle zwyczaju zarysowywał gzygzakami, gdy w progu zjawiła się, dziwna, nieznana mu postać.
W czasach tych nie były one osobliwością. Mężczyzna ten lat średnich, twarzy niewybitnej, na której trąd, plamy i zarost charakter zastępowały i czyniły ją wstrętną — ubrany nędznie, w butach podartych, w spodniach zakrótkich, w chustce na szyi, zastępującej bieliznę — z wejrzeniem kosem i nieśmiałem, zaledwie wszedłszy, począł coś mówić takim językiem łamanym, że z niego o narodowości jego trudno było osądzić. Silił się na polszczyznę, w której czuć było nawyknięcie do jakiegoś innego języka.
Oczywiście żądał jałmużny, pod pozorem tej narodowości, do której niby to miał należeć. Nie wchodząc w sprawdzenie pochodzenia, Małdrzyk dobył kilku srebrnych groszy i dał mu je dla pozbycia się.
Przybyły został mimo to przy progu, dalej ciągnąc jakąś odysseę swą — i rozglądając się po izbie. Uderzyło to Małdrzyka, iż powiadał jakoby znał Lasocin, okolicę i jego samego z dawnych czasów, gdy gdzieś tam na służbie zostawał.