Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tam zaglądać. Rozpytując u znajomych o Floryana dowiedział się z łatwością o tem, o czem wszyscy swoi byli już uwiadomieni. Przykro mu się zrobiło. Znał innym Małdrzyka, cierpiał nad jego upokorzeniem.
Spotkali się raz wreszcie wieczorem. Floryan zobaczywszy go widocznie się zmięszał.
— Nigdy p. Floryana nie zastaję w domu — odezwał się — byłem już niespokojny.
— Nie ma o co — odważnie odparł Małdrzyk — wciągnął mnie do siebie Nabab i — oto jakoś stało się, że bez siebie żyć nie możemy.
Filip się skrzywił.
— Nie mam sympatyi dla tego człowieka, i dziwię się, że ją pan dla niego mieć możesz. Kto zmuszony jest nieszczęściem iść na wygnanie za cudze czy swoje grzechy — rzecz to przebaczona. Nabab w chwili gdy drudzy tu cierpią, obok nich przyjeżdża się bawić, pieniądze trwonić i jakby z nich najgrawać.
Małdrzyk czuł się w obowiązku starać go bronić.
— Zmiłuj się, zmiłuj! — zawołał — cóż znowu za purytanizm cię opanował. Każdemu wolno żyć jak mu się podoba, wierz mi, że robi wiele dobrego.
— Radbym wierzyć — odparł Filip — ale śladu tego nie widzę.