Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bował czytać, ale nie nawykła myśl do przywiązywania się niewolniczo do cudzej, odbiegała precz. Nie wiedział co czytał.
Rzuciwszy w końcu książki, wyszedł błądzić na miasto. Lecz i to nie mogło go rozerwać, obawiał się spotkać którego z tych znajomych, przyjmowanych na Christianstrasse tak gościnnie i pańsko — wstydził się zajrzeć im w oczy.
Przemykając się bezmyślnie małemi uliczkami, w których buchająca para z browarów, i dym — przechadzkę czyniły nieznośną, stając przed lichemi wystawami tandetnych sklepików, doczekał się wreszcie godziny obiadowej i w najciemniejszem kącie siadł jeść bez apetytu. Strawa dwuzłotowa wydała mu się bezecną, tanie wino lurą. Wstał głodny, obyczajem niemieckim zmuszony głód zalać czarną kawą, do której dolał araku.
Do wieczora było daleko, a powracać do nieznośnego mieszkania nie miał najmniejszej ochoty.
Skierował się więc ku Bürgerwiese. To jedno poobiedzie niczem jeszcze było, myślał o tem ile ich podobnie, samotnie, gryząc się i męcząc spędzać będzie musiał, nim Jordan powróci.
Dumając tak i przechodząc około ławek, na których niańki siedziały, trzymając przed sobą wózki dziecinne i doglądając malców bawiących się w piasku, postrzegł nagle na odosobnionem siedzeniu, przy niebieskim wózku, bardzo zalo-