Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Byle po niem burzy i gradu nie było — mówił gość, siadając na przeciwko Naczelnika — jeszcześmy z pól nie pozbierali.
Od tej zwykłej meteorologicznej przedmowy rozpoczęła się rozmowa — lecz po wstępie — urwała się nagle. Naczelnik czekał, bo wiedział że ów przybyły nie fatygował by się pewnie nadaremnie i musiał mieć interes jakiś, gość namyślał się może od czego począć, i trudno mu było.
Grzeczny dosyć gospodarz, choć nie z wielką natarczywością, zaproponował wodę sodowę, za którą podziękowano mu, chciał się zdobyć na cygaro, — ale przybyły oświadczył, że się do dobrych przyzwyczajać nie chce i prosił o pozwolenie zapalenia własnego.
Przeciwko temu nie było opozycyi.
Zapalając cygaro, które w istocie płonąć nie chciało, gość począł niezmiernie się uskarżać na ciężkie czasy.
— He! he! — posłuchawszy go nieco, odpowiedział lekceważąco Naczelnik. — Skarżycie się wszyscy, a no, dla tego u was jednych i u żydów grosz jest.
Powiedział to z uśmiechem, przybyły ruszył ramionami.
— Chyba nie u mnie — rzekł. — Ja w dorobku... dzieci kilkoro.
— Przecież szwagra macie bogatego i żona wasza musiała wziąść posag dobry — przerwał