Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Są pańską własnością? — zapytał grubiańsko.
— Tak jest — rzekł Małdrzyk sucho.
— Słowo?
— Zdaje mi się, żem je już powiedział.
Komisarz mrucząc coś popchnął pieniądze ku właścicielowi, który je zgarnął i nie mówiąc nic, głowę zwrócił do Jordana, który już co miał przy sobie nagotował.
Taka sama formalność, lecz krócej i prędzej odbyła się z Jordanem, komisarz zanotował coś na papierku i głową kiwnąwszy, jakby mu nader pilno było, zawrócił się już do stojącego w progu, nowego delikwenta.
Rozmówić się z nim — ani mieli sposobu, ani ochoty.
Floryan wyszedł upokorzony, milcząc, z głową spuszczoną.
O kilka kroków od bramy spotkali Filipa.
— Cóż i ty wezwany jesteś? — zapytał Jordan.
— A wy?
— Wystaw sobie — krzyknął oburzony Floryan — co za szykana!! każą pokazywać fundusze!
— A! to jeszcze nic — rzekł smutnie Filip — ja, który się paszportem prawnym wykazać nie mogłem, podlegam daleko cięższej kontroli. Nietylko muszę co miesiąc tłómaczyć się z tego co będę jadł... ale — nie mam zapewnionego dłużej pobytu nad dwa do czterech tygodni, poczem