Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

spojrzała na córkę, minę zrobiła nieokreślonego wyrazu.
— Kto to może wiedzieć, czego od panów chcą? — rzekła — albo o paszport idzie, albo może... (tu przerwała sobie, poruszyła się żywo i dokończyła). Ja tych rzeczy nie rozumiem.
Nazajutrz przed jedenastą jeszcze niecierpliwy p. Floryan z Jordanem razem, błądził około dawnego pałacu Coelów, przy Frauenkirche. Usłużny policyant chcącym wnijść objaśnił, że było dopiero trzy kwadranse na jedenastą, i że punkt o godzinie naznaczonej stawić się dopiero mogli we drzwiach, które im ukazał. Tak chciała forma i prawo.
Dnia tego prawdopodobnie jakaś razzia przedsięwziętą być musiała przeciwko ziomkom pp. Floryana i Jordana, gdyż kilku, znanych tylko z widzenia zobaczyli wychodzących z tych samych drzwi X., prowadzących do kancelaryi pana komisarza.
Biła jedenasta gdy, niecierpliwy, z twarzą rozpaloną, Małdrzyk wszedł do szczupłego pokoiku, jednem oknem oświeconego, w którym biurko papierami zarzucone, krzesło i sofka, były całem umeblowaniem.
Przy biurze schylony siedział znany komisarz, ale quantum mutatus ab illo. Owego złośliwego uśmiechu śladu na jego twarzy nie było. Nachmurzony, posępny, zły — tu już pamiętający tyl-