Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

był już zresztą jak ten co na maszt wlazłszy, ma tylko ręką sięgnąć po zegarek i butelkę wina. — Ale ileż to razy osliźnie się szczęśliwy od samego wierzchołka...
Formą jego dumy była niezmierna grzeczność, lodowata, odpychająca, nie chybił on nikomu, ale zakreślał nią koło, którego nikt przestąpić nie mógł. — Nie dawał najbliższym spoufalić się z sobą, ani zajrzeć w głąb swéj duszy, zasępiony, zamknięty nawet dla przyjaciół, był dla nich zagadką... potakiwał każdemu, nie sprzeczał się nigdy, ale niczyjéj rady nie żądał i nie przyjął.
Z uśmiechniętą twarzą (nie urzędnika ale gościa wieczornego) powitał przybywającą.
— A! a! cóż to wy u nas robicie, rzekł wesoło, Maryo Agathonówno? byłem pewny, zdaje mi się żem od kogoś słyszał, iż jesteście w Warszawie.
— W istocie, przebyłam tam czas dość długi, odpowiedziała zmuszając się do uśmiechu Marya i drżącą ręką ściskając podane sobie chłodne palce ministra.
— Byliście i w końcu musieliście ztamtąd uciec, nieprawdaż? podchwycił Lew... aby na te okropności nie patrzeć... Bo tam słyszę i kobiecie spo-