Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i życie wyniesie, ale na długo ześlą go do ciężkich robót.
— A! i to jeszcze szczęście! mój dobroczyńco, pewnyż ty tego jesteś?
— Zdaje mi się, będę pilnował, przyrzeczono mi uroczyście. Jeśli więcéj chcesz uczynić dla niego, jedź do Petersburga, pochódź tam... popracuj cicho. — Któż wie? może ci się uda! Widzę uśmiech na twoich ustach... dawno byłaś w stolicy?
— O! w połowie roku przeszłego.
— No, to go nie poznasz; zostawiłaś go miastem europejskiém, znajdziesz azyatycką stolicą...
— Ale ludzie w nim — ci sami?
— Zmienili się nastrajając do ducha, który na nich powiał — zobaczysz. Ostatni to twój ratunek, jedź, nie ma innego dla ciebie, a spiesz bo każda godzina droga, roznamiętnienie rośnie, wkrótce w imie uczuć litości i miłosierdzia odezwać się nie będzie godziło.
Marya i na to uśmiechnęła się niedowierzająco, znała ona swój Petersburg takim, jakim on był w godzinach powszedniego życia, nie przypuszczała, aby w nim tak nagła zajść miała metamorfoza.
— Juliusz, mówił jenerał, przeznaczony do robót, pójdzie w kajdanach, polecę oficerom konwo-