Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W tém niewysłowioném cierpieniu nadszedł powoli wieczór, zmierzchało a Juliusz nie słysząc pogoni, widząc się bezpiecznym, wyrachowawszy że z chaty strażnika ci co go szukali odjechać już musieli, postanowił podpełznąć ku niéj, aby o tém co się stało dowiedzieć.
Z największą ostrożnością, odchylając gałęzie począł wracać ku domostwu, ale niełatwo mu było do niego znaleść drogę, choć zdawało się być bardzo blizko. W chwili gdy się już spodziewał dostać do ogródka, znalazł się w gęstwinie leśnéj i spostrzegł dopiero że się zupełnie obłąkał. Zwrócił się więc na nowo poszukując własnych śladów, przypominając którędy szedł wprzód, ale mrok wieczorny, zwiększony cieniem lasu, zasłaniającemi niebo drzewami, coraz bardziéj zalegał zarośla, w których o krok rozpoznać się nie było podobna. Upadał w doły, i tłukł się o kłody których nie mógł już dostrzedz. — Trzeba więc było spuścić się na los i instynktem iść na oślep w jedną stronę, potém w drugą, podsłuchując czy głos Lewka lub skrzyp studni i cicha rozmowa nie wskaże mu chaty leśniczego. — W zupełnéj w końcu znalazł się nieświadomości miejsca w którém się znajdował. Lękał się odezwać, aby nie zwabić pogranicznéj straży