Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pan Bóg pobłogosławił i teraz mojej jedynaczce zostawię parę miljoników co najmniej.
Zatarł ręce hrabia, wyspowiadawszy się tak napoczekaniu niemal z całego życia.
— To tylko nieszczęście, że mi Pan Bóg syna odmówił, — westchnął hrabia — jedna córka. Prawda, że się nią pochlubić mogę i żem ją wychował jak królewskie dziecko, to mi wszyscy przyznają, i do stroju i do łoju, ale imieniowi naszemu koniec, chybaby mąż je do swojego przypiął.
To powiedziawszy, hrabia z czułością wielką jął znowu ściskać biskupa i wpatrywać się w niego, badając twarz tę dziwnie dlań wiekiem zmienioną. Na hrabi Mościńskim lata ten tylko ślad zostawiły, że szczupłego i drobnego chłopaka rozpasły, rozszerzyły, utuczyły do niepoznania; biskup, przeciwnie, skurczył się, zesechł i zdrobniał.
— A cóż się w Brańsku dzieje? o mój Boże! — począł zaraz hrabia. — Czy wszyscy żywi i zdrowi? Przecież to my starzy słudzy książąt.
— I koligaci, — dorzucił biskup — któremu, choć świętobliwemu kapłanowi, to miljonowa jedynaczka zdawała się już przez Opatrzność zesłaną.
— Wielki to zaszczyt dla nas, którym się zawsze chlubimy — dodał hrabia. — Jakże się ma książę szambelan, pan generał? Czy książę Robert zawsze w wojsku? A księżniczka Stella wyszła zamąż pewnie?
Biskup się zmieszał i oczy spuścił.
— Bardzo hrabiemu za pamięć dziękuję, — szepnął — bratową świętą niewiastę straciliśmy. Szambelan postarzał, ale się trzyma, generał żyje i zdrów. Robert dawno już do domu powrócił!
Hrabia w ręce uderzył.
— Jakżebym to ja rad wszystkich zobaczyć! Tylko trudno, trudno, córka mi w drodze zasłabła, a i tak nie była bardzo zdrowa; muszę do Warszawy pośpieszać.