Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

do cofnięcia się i odkładania na jutro. Jutro próba się tak samo nie udawała, jak wczoraj. Generał się niecierpliwił trochę, ale cóż było począć? W pomoc wziąć ani szambelana, ani sufragana nie mógł, bo z nimi obu otwarcie o przeszłości Roberta mówić nawet nie było podobna; książę Hugon sam nie znał jej dokładnie; coś go tam doszło zboku niejasnego, pewnie przesadzonego, lecz więcej się domyślał.
Stan też majątkowy Brańskich odgadywał raczej, niż miał o nim jakie wyobrażenie. Jako wierzycielowi, zdało mu się niedelikatnością dośledzać, jak tam stały interesa; wogóle nie lubił rachunków, bał się odkryć gorszych, niż sądził. Wszystko to razem odstręczało go od otwarcia puszki Pandory, lecz mimowolnie znaki rozkładu i zbliżającej się ruiny biły w oczy. Zjawienie się natrętnych wierzycieli, bieganiny kontraktowe Gozdowskiego, snucie się lichwiarzy, posępne lice księcia Roberta w pewnych porach roku, dotkliwy niedostatek grosza, na który zawsze Żurba radzić musiał, wiele dawały do myślenia.
— Czemu bo się on nie żeni? — powtarzał. — Ma foi! to już nie do zniesienia, ma przecież obowiązki. Lata płyną, dochodzi czterdziestu, wprawdzie wygląda na trzydzieści kilka, ale ludzie o metryce cudzej lepiej niż o swojej pamiętają. Potem, żeby chciał, to go żadna nie weźmie i, ma foi, gdy już zacznie wąsy szwarcować, przepadł.
Szambelana nasadzał na księcia Roberta, a patrjarcha rodu, sam dochodząc do osiemdziesięciu, znajdował syna bardzo a bardzo młodym i nie chciał go przymuszać.
— Daj mu pokój, generale, — mówił — to człek rozumny, potrafi pokierować sobą, przyjdzie pora. Niech po służbie wojskowej wypocznie, niech też trochę swobody zażyje, bo małżeństwo, jak ojcowie mówili, złote jarzmo, ale jarzmo...
Generał ramionami ruszał.
— Jak ty go nie napędzisz, to on tam przy komin-