Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/386

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Na to nie odpowiedział mu Zenon, zagadali się wesoło o czem innem.
W kilka dni Garbowski oświadczył, że będzie musiał pojechać. Księżniczka była sama z nim, układając bukiet kwiatów zimowych. Spojrzała nań przenikliwie.
— Czego się pan tak śpieszysz, — rzekła łagodnie — tyle jeszcze do powiedzenia mamy. Ja przynajmniej...
— O pani, — zawołał Zygmunt smutnie — ja miałbym nierównie więcej pewnie, lecz na ustach mi mrą wyrazy. Tyle jest rzeczy, któremi bałbym się obrazić jej uszy.
— Obawa niepotrzebna, — dodała księżniczka — nawet panna Antonina znajduje, że pan jesteś do zbytku trwożliwy. Ale... jedź pan, jeśli chcesz, może śmielszym powrócisz... tylko — obejrzała się wkoło — ażebyś pan o mnie nie zapomniał i miał zakład mej dobrej woli w dotrzymaniu mu słowa... weź pan tę ode mnie małą pamiątkę.
To mówiąc, podała mu różyczkę zerwaną, a na jej łodydze mały z turkusem pierścionek.
Takiego szczęścia nie spodziewał się Zygmunt, a że kochał, a raczej ubóstwiał Stellę, o mało nie padł na kolana przed nią. Oczyma księżniczka zabroniła mu tego ruchu, któryby nadto zdradzał rozmowę.
— Daj mi pan wzamian jaką obrączkę, — rzekła — chcę ją mieć, abym czuła zawsze, com panu winna i jakie mam dlań obowiązki.
Zygmunt zdarł z palca obrączkę jakąś jedyną, którą nosił, i całując rękę księżniczki, włożył ją na jej palec.
Stella spojrzała nań z anielsko-spokojnym uśmiechem, nie zarumieniwszy się nawet, skinęła mu główką i powoli odeszła ku Antoninie.
Były to więc zaręczyny, a raczej zaręczenie, że wiara dochowana mu będzie, zależało tylko od niego zostać szczęśliwym, a drżał biedny Zygmunt! Wró-