Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wieczór pierwszych dni jesieni, słotny i chmurny, opustoszył zupełnie Winiary; zawczasu zaczynały po domach pokazywać się świeczki, bo ciemność nadchodziła wcześniej, niż była powinna; na ulicy zato żywego nie spotkałeś ducha, wszystko się do domów skryło. Jednostajny szmer wody, ciekącej strumieniami z rynien dachów, przerywał ciszę wieczorną. Zanosiło się na długą ulewę. Dla mieszkańców niebrukowanego w większej części przedmieścia, których domy połączone tylko były gdzie niegdzie na przepaścistych miejscach pokładzionemi cegłami, słota była bardzo dotkliwa, a błoto nieprzebrnione prawdziwą klęską. Każda też postać, która o szarym mroku ukazywała się w ulicy, obudzała żywą ciekawość i stary Zelmanowicz z wielkiem zajęciem wpatrywał się w słusznego wzrostu draba, który, pokrywszy głowę połą opończy, zwolna brnął po błocie wprost ku Firlejowszczyźnie.
Nie była to godzina, w której pan Zembrzyński przyjmował. Wprawdzie w dwóch oknach jego mieszkania słabe widać było światełko, był więc w domu — ale kto mógł do niego iść w gościnę?
Zadanie to zajmowało tak żywo Zelmanowicza, iż wyszedłszy do sieni, od wrót jeszcze przypatrywał się idącemu; nic więcej wszakże nie zobaczył oprócz szerokich jego pleców, które wsunęły się między kupy śmiecia dom okalające i, dopadłszy drzwi, w nich znikły. Zelmanowicz wyczekał kilka minut, ażeby pewnym być, iż ów gość nocny został przyjęty, i wró-