Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zcicha Witold, który mimo pocieszającej się myśli, okazywał trwogę widoczną.
— Pół roku! ale cóż to jest pół roku w obec takiej ostateczności, w okolicy ogołoconej z pieniędzy... Gotów jestem, ocalając Mogilnę, własny sprzedać majątek, bo tam przynajmniej nie mam grobów rodzicielskich... a ziemi tej zapewne nie będę miał komu przekazać... ale któż wie czy tak rychło sprzedać potrafię — i — dodał ruszając ramionami — czy z całego mienia pozostanie mi tyle, abym was mógł wykupić! Westchnęli oba... i uśmiechnęli się tęskni.
— Mój wuju! rzekł spiesznie Witold, o tem wszystkiem ojcu, matce, Kazi ani słowa.
— Na dziś to dobrze — zawołał Jacek — ale długo przeciągnąć się to nie może. — Ojciec musi być urzędownie zawiadomionym.
— Czy tego uniknąć nie można?
— W żaden sposób. Zresztą on sam mógłby znaleźć środki jakieś, dla nas niedostępne... i słusznie miałby żal do tych co go w niewiadomości trzymali...
— Ale kilka dni... kilkanaście — przerwał Witold, ja jadę jutro i poczynam staranie.
— Czekaj, odezwał się Jacek, ja powracam do Wolara... On i ja znamy na okół wszystkich interesa, kapitały, środki — siedzieliśmy cały dzień szukając do kogoby się udać i nie znaleźliśmy — nic.
Wstrzymał się chwilę Jacek, ruszył głową. Przepraszam — dodał, znaleźliśmy kupę błota... w którejby się grzebać można, gdyby kto miał ochotę, a dobyłby z niej... może ratunek.
— Błota! to nie dla nas! zawołał Witold.
— Może się wyraziłem nie właściwie — rzekł