Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Marynka także usiłowała z twarzy ojca wyczytać, czy w tej chwili otwarcie z nim mówić mogła. Powiodła ręką po czole i z wyrazem boleści rzekła. — Ojcze kochany, córka przychodzi do ciebie po radę, pomoc, pociechę.
— Co się stało! — ryknął Tygiel — jeśli niemczysko winien, ja go na gorzkie jabłko stłukę.
— A! nie o niego idzie — przerwała Marynka.
— Więc gadaj! cóż? co ci jest?
Marynka siadła i drżącym głosem poczęła opowiadanie. Ojcu nie tajna była historya, o mało nie pobił się już z rodzicami Antoniego wówczas, gdy mu się żenić zabraniali. Córka powtórzyła mu co znalazła w odczytanym rękopiśmie.
— Ale bądź co bądź — odparł ojciec — jesteś żoną Larischa, niema co już o nim myśleć.
— Tak — zawołała Marynka — zostałam jego żoną, myśląc, że Antek nie żyje. Żadna siła ludzka... Zaczęła płakać, ojciec wstał zakłopotany.
— A co ja ci mam radzić, i co poczynać! Trzeba zostawić rzeczy, jak tam je Pan Bóg nastroi.
— Ale przynajmniej dowiedziećbym się pragnęła czy żyje. Rodzice przecież wiedzieć muszą o nim.
— Jeżeli żyje — zawołał Marcin — no, to ci z tego nic, bo uczciwą kobietą jesteś, a Larisch na rozwód nie pozwoli.
Marynka szepnęła cicho.
— Ja nie wiem!
— Jeżeli umarł, toś go też dawno w sercu pochowała, niema się co śpieszyć a szukać mogiły.
— Choćby mogiły — dodała córka.