Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie są też do odrzucenia. Bywałem w Ameryce w gorszem daleko towarzystwie, na świeżem powietrzu, jak cię kocham.
Radca wstał, niespokojnem okiem spoglądał na drogę i okolicę, wśród której szczęściem nie widać by-nikogo. Począł się przechadzać.
— Ile chcesz? ile? spytał głosem gorączkowym, stojąc przed Ratschem, dam ci — ile dać mogę, ale miejże litość nademną.
— Naprzód ją mieć muszę nad sobą — rzekł Ernest zapalając cygaro — to w porządku rzeczy.
— Ale gdybym ci dał milion, to go stracisz niechybnie — zawołał Larisch.
— Być może.
— I przyjedziesz znowu jak dziś.
— Tak, masz mnie za człowieka, który trzymając za gardło, gotów dusić dla wyciśnięcia pieniędzy. To niesłusznie — mówił Ratsch, daleko z większą sprawiedliwością jabym mógł pana radcę mieć za łajdaka, a przecież jeszcze do tego nie przyszło.
— Złamiesz mi życie, zwichniesz przyszłość, powstrzymasz na drodze, na której mógłbym zajść daleko, Erneście! czy się to godzi? na to, ażebyś ty grosz krwawo zapracowany puścił w pierwszej szynkowni.
Ratsch się rozśmiał.
— Jak chcesz — rzekł — com powiedział to zrobię.
Larisch począł się namyślać.
— Chodźmy do mnie, odezwał się pomiarkowawszy jakoś nagle, że tak ważnej sprawy na gościńcu przecież skończyć od kilku słów niepodobna. Posiedzisz u mnie, spoczniesz.