Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przeczytał niedowierzanie w twarzy człowieka i śmiać mu się zachciało.
— Dzień dobry ci — rzekł — już wiem co chcesz mówić, idźże się spytaj gospodarza, hę? nieprawdaż?
Stróż tą śmiałością zmieszany, splunął i zamiatać zaczął, nie odpowiadając słowa.
Ranek był chłodnawy ale piękny, mgły włóczyły się jeszcze ospałe po łąkach i polach, ale słońce podnosząc się, rozbijało je, powietrze było świeże, wonne, cisza uroczysta pierwszych dnia godzin tęsknotę jakąś miała w sobie.
Podróżny wszakże nie zdawał się złapać w tym uroczym natury widoku, szedł powoli, pomrukując, i sycząc gdy mu znużone przypominały się nogi. — Niekiedy siadał na brzegu rowu i spoczywał, dobierał wygodniejsze ścieżki z epikureizmem troskliwym. Czasem przekleństwo stłumione wyrwało mu się z ust, jakby narzekanie na to że mu Opatrzność nie dała choć pary koni i wózka na resorach.
Do Christianhofu była jeszcze dobra godzina drogi, ciepłe promienie słońca doskwierać zaczynały niepomiernie, szczęściem tu poczynały się laski po nad drogą, i wędrowiec mógł sobie iść w cieniu drzew wygodnie. Ranek ów piękny zmienił się już na dzień pospolity dość, tak jak śliczne dzieci wyrastają na bardzo zwyczajnych ludzi.
Z wielkiem podziwieniem swem, o kilkaset kroków od siebie, dostrzegł wędrowiec wprost, żywo, jakby ku niemu zmierzającego człowieka... Wpatrzył się w niego i począł się stojąc w miejscu uśmiechać.
— Ale mu było pilno! — mruknął cicho.
Idący naprzeciw był podobniuteńki do pana radcy Larischa, ale kapelusz słomiany przysłaniał mu