Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Niezrozumiałem to było dla Marynki, ale nie mogła się też gniewać o to, co miało pozór współczucia. Odpowiedziała krótko, widocznie pragnąc rozmowę ukończyć co rychlej. Przeciwnie, stary Larisch usiłował ją przedłużać.
Położenie było jakieś niezwyczajne, a dla przywykłych do posądzania, rodziło myśli, że niemiec nie bez jakiegoś celu i powodu tak był natrętnie uprzejmy. Celu tego właśnie dziewczę zupełnie odgadnąć nie umiało.
Nie prosiła nawet siedzieć Marynka. Stała sama, spodziewała się co chwila, że Larisch ją pożegna, tymczasem rozmowa utrapiona trwała ciągle. Na pół słówka dziewczęcia, radca odpowiadał długiemi frazesami. Zdawało się jakby chciał oczekiwać na Marcina. Zręcznie bardzo w rozmowie oświadczyła Marynka, iż ojciec zapewne tak prędko nie wróci. Ale i to nie skutkowało, pan Larisch, słodziutki, serdeczny, pełen współczucia, wciąż ubolewał nad losem osoby tak wykształconej, skazanej na samotność. Ofiarował nawet książki do czytania.
Marynka podziękowała ani przyjmując, ani odrzucając. Po chwili oświadczył, że radby panu Marcinowi, jako sąsiad życzliwy, dopomódz w czem do gospodarstwa, i ta czułość tak niezwyczajna w niemcu, coraz bardziej zdumiewała Marynkę.
Trwało to może z pół godziny, naostatek Larisch, oświadczając, iż się czuje w obowiązku powtórzyć odwiedziny, podał rękę pięknej pannie, uścisnął ją bardzo czule, wyszedł i odjechał.
W godzinę może powrócił ojciec. Córka wyszła na jego spotkanie, śmiejąc się i poczęła mu opowiadać