Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

aby zagrała, zachwyciła ich grą swoją. Kazia nie mogła się nachwalić.
Ta uśmiechnęła się smutnie.
— Dla pani to zabawka, rzekła, dla mnie muzyka, to może kiedyś chleba kawałek. — Uczyłam się jej, jak rzemiosła, z którego może żyć przyjdzie, potem serce przylgnęło do niego, a gdy muzyka stała się nałogiem i potrzebą, musiałam zmienić ją na muzykę rądelków i garczków, cóż robić!!
Mówiła to wesoło i nie widać było, ażeby pozbawienie ulubionej muzyki wielce jej dolegało, tylko siadła od fortepianu zarumieniona, rozmarzona ledwie od niego wstać mogła.
— Będziesz przyjeżdżać do mnie i grać ze mną zawołała Kazia rozpromieniona. Wszyscy lubiemy muzykę, ojciec, Witold, ja, mama. Tylko mamie trzeba grać polonezy i mazurki, bo ona to najlepiej rozumie i najmocniej się tem rozkoszuje.
Marynka spojrzała na nią z zadziwieniem.
— Droga pani — odpowiedziała, ja mam tyle, tyle w domu do czynienia.
Przy obiedzie dwie przyjaciółki siedziały przy sobie, Witold w niebezpiecznem miejscu wprost naprzeciwko, ale matka nie dawała mu się bardzo wpatrywać w Marynkę i bawiła go rozmową.
Wkrótce po obiedzie, właśnie, gdy znowu Kazia zapędziła do fortepianu przybyłą, nadjechali panowie Larischowie i weszli na Schumanowską sonatę. Oba niedomyślając się kto grał tak przedziwnie, zatrzymali się u progu.
Prezes pośpieszył na ich spotkanie, a Witold zobaczywszy towarzysza poszedł choć nie bardzo chę-