Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Mów pani, jam ciekawa, pośpieszyła odezwać się Kazia.
— Ja od dzieciństwa prawie chowałam się w mieście, od śmierci matki. Wieś znałam tylko z jej malowanych obrazów i opisów. Potem przyszły czasy ciężkie, ta klatka smutna, która jest brzydszą niż miasto. Z lasu więc państwa zaczerpnęłam pierwsze pojęcia natury, pierwszy wzór żywy do obrazu innych krajów.
— A! jak tu wam smutno być musi — szepnęła Kazia.
— Cóż pani powiesz, nawet z tą chatką zżyć się i poprzyjaźnić można, mówiła Marynka. — Nie wiem co się z nami stanie, ale zapowiedziano nam, iż dom trzeba będzie opuścić jesienią, bo go ma właściciel obalić. Żal mi go bardzo.
— A! tak brzydki, że, doprawdy płakać po nim trudno! — rzekła Kazia.
— Brzydki bardzo, ale, pani droga — mówiła Marynka, ma on swe zalety. Jesteśmy w nim sami W mieście, gdzie po kilka rodzin zamieszkuje w jednym domu, ileż to przykrości z przymusowego sąsiedztwa.
— O! masz pani wielką słuszność, odezwał się Witold, słuchając ciekawie rozmowy, lepszy ubogi domek własny, osobny, niż salon o ścianę niewiedzieć z kim.
— Wprawdzie to com powiedziała, ubogim się nie godzi ani mówić, ani tak rozpieszczać. To są już zbytki, mówiła Marynka, a życie jest życiem, a ludzi choć nieznośnych kochać trzeba.