Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

odpowiadała głowie, była jakby z jednego wyrzeźbiona kamienia. Ogromny warkocz czarny splątany na głowie od niechcenia dopełniał obrazka, w który Witold chciwie wpoił oczy.
Nie mniej ciekawie zapatrzyła się Kazia, ale w obawie aby obojga ich wzrok natrętny niespłoszył tego zjawiska ukłoniła się i żywo rozpoczęła rozmowę.
— Bardzo przepraszamy za natręctwo nasze... odezwała się postępując aż za furtkę, — przybyliśmy do naszego lasku na przechadzkę — i tak się nam pić chciało.
Milcząca postać zagadnięta w ten sposób dygnęła nieznacznie, rozjaśniły się jej oczy i bez namysłu a z wielką prostotą, nieokazując najmniejszego zakłopotania, wyszła ku Kazi.
Teraz dopiero mogli ją zobaczyć w całym blasku. Światło dzienne, padając na twarz, ozłociło ją i pomalowało delikatnemi tony życia. Rysy poruszone rozpromieniały myślą i czuciem, stała się jeszcze piękniejszą, bo w niej zadrgało serce. Podstąpiła kilka kroków poważnie, ani się śpiesząc, ani najmniejszej nie okazując obawy, coś, jakby blady uśmiech przesunął się po wargach.
— A! pani zapewne z Mogilnej... państwo jesteście z Mogilnej, — poprawiła się... bo ten las do niej należy.
— Tak jest, tak, dodała żywo Kazia, przyjechaliśmy tu na grzyby i... tak gorąco.
— Państwo jesteście z Mogilnej — powtórzyła piękna panna — jakże miło iż choć przypadek dozwala podziękować za litość nad ojcem moim.