Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

światów wyszli, wy z panów pan, ja z chłopów gbur, gdzieżeśmy się to spotkać mieli? Wyście się obronili jeszcze potroszę od tej szarańczy, co nas tu zalała, choć i wam od Mogilnej ziemi niemcy nachwytali, a my biedniejsi broniliśmy się, bronili i popadali na cztery nogi. Gdzież nam było wytrzymać? Nanieśli tu takiego niemieckiego gospodarstwa, że my z niem konkurować nie mogliśmy. A szyli się jak krety powoli i podkopywali...
— E, panie Marcinie — przerwał prezes, wszystko to potrosze prawda, ale i my też nie bez winy, pracować nie umieliśmy, oszczędności nie było i nauki brakło. Rozumniejsi też w końcu nas zjedli.
— Rozumniejsi jak rozumniejsi, ale że chytrzejsi, to pewna — odezwał się Tygiel. — Co tam mówić długo, kiedy los mój, toż taki jak innych. Miało się kawał roli zapracowanej i harowało się na nim. Póki żyła moja nieboszczka, szło jeszcze jako tako, jak jej nie stało, wszystko licho wzięło. Została mi Marynka, jedno oko w głowie, trzebać było jedyne dziecko wychować, aby nie zmarniało. Na to się łożyło nie rachując, przyszły złe lata, zabrakło, niemiec z workiem stał i czyhał; nie było gdzie pożyczyć, wzięło się u niemca... a potem już i nie wyleźć było z długu. Rósł co rok aż hubę zabrali za psie pieniądze. Nie mogę teraz koło mojego dawnego pola przejechać, co je niemiec paskudzi i ciągnie z niego dochody, żeby mi się serce nie ścisnęło. A! no wzięli! zabrali... Tysiąc talarów całego mienia zostało dla Marynki, ostatek, posażyna mojego dziecka jedynego. O mój Boże, a tu mi i ten grosz chcą wydrzeć. Zamrę ja, bo mnie gdzieś, tylko nie widać, apopleksya ubije z samego