Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mu gankowi, zwanemu przez panię verendą, wyznawał teraz iż wilgoci nie pomnożył i światła nie ujął wiele. Sparty na dębowych, nieobranych z kory słupach, opasany balasami z nieobrobionych gałęzi, fantastycznie wyglądającemi, gdzieniegdzie okryty bluszczem i winem dzikiem, był bardzo ładny. W środku stały też sprzęty do tego wiejskiego charakteru dobrane, stoły dwa w stylu średniowiecznym i drewniane stołki na wzór naszych wiejskich, tylko staranniej wyciosane, wszystko to było rysunku, przemysłu, smaku samej pani, która wymarzywszy ów balkon, teraz się nim prawo cieszyć miała. Siadywano też tu często, pan Roman przychodził tu z fajką i gazetą, panna Kazimiera z robótką, pani Anna z kluczykami, książką i pończochą. Przyjmowano tu chętnie poufalszych gości, i deszcz, chłód i wiatr chyba spędzał teraz z pod kochanego poddasza. Widok też z niego na stary ogród był miły i tchnący tym wiejskim spokojem, który nadaje charakter wszystkim niemal krajobrazom. Środkiem ciągnęła się starych lip ulica, dosyć szeroka, by przez nią oko, mimo rozpuszczonych gałęzi, w dal sięgnąć mogło. Po za mostkiem i kanałem oddzielającym ogród od zielonej łąki, przez którą kręcąc się płynęła mała rzeczułka obrośnięta szerokolistnemi tatarakami, widać było wiejski parafialny, murowany kościołek stary, którego wieżyczka z po za otaczających drzew w niebo się wspinała. Przy tym kościołku od lat trzechset w rodzinnym grobie spoczywali wszyscy z kolei Mogilscy i pan Roman wzdychając nieraz ukazywał na to miejsce spoczynku, mówiąc z pogodną rezygnacyą chrześcijanina: I ja tam się z mojemi razem położę.